Niestety, poznajemy się w dość trudnym okresie mojego życia. Sytuacja, w której się aktualnie znajduję, jest bardzo skomplikowana, ale postaram się wam ją jakoś wyjaśnić. Jeśli jednak tego nie zrozumiecie, to się tym za bardzo nie przejmujcie, bo ja sama czasami tego zwyczajnie nie rozumiem...
Imię i nazwisko: Inga Antonella Cassano.
Urodzona: 17-09-1990, Wrocław.
Zamieszkała: Do 2007 roku Włochy - ostatnio Turyn, później Polska - Poznań.
Pasja: Są trzy - siatkówka, muzyka, języki. Dokładnie w tej kolejności.
Rodzina: We Włoszech zostawiła matkę Polkę, Annę, ojca Włocha, Giovanniego oraz młodszego brata, Antonio (18 l.), tylko po to, aby swoją odnaleźć przyrodnią, starszą siostrę Konstancję (23 l.) i zapomnieć o przeszłości.
Czym się zajmuje? Poszukiwaniem tego, co chce robić w życiu. Bo wciąż tego nie wie.
Urodzona: 17-09-1990, Wrocław.
Zamieszkała: Do 2007 roku Włochy - ostatnio Turyn, później Polska - Poznań.
Pasja: Są trzy - siatkówka, muzyka, języki. Dokładnie w tej kolejności.
Rodzina: We Włoszech zostawiła matkę Polkę, Annę, ojca Włocha, Giovanniego oraz młodszego brata, Antonio (18 l.), tylko po to, aby swoją odnaleźć przyrodnią, starszą siostrę Konstancję (23 l.) i zapomnieć o przeszłości.
Czym się zajmuje? Poszukiwaniem tego, co chce robić w życiu. Bo wciąż tego nie wie.
Imię i nazwisko: Konstancja Sadowska.
Urodzona: 12-11-1988, Poznań.
Miejsce zamieszkania: Poznań.
Pasja: siatkówka, gotowanie.
Rodzina: Przede wszystkim 6-letni syn Adaś, poza którym nie widzi świata oraz ukochana babcia Basia, która - wraz ze zmarłym już dziadkiem Staszkiem - zajęła się nią, gdy matka zostawiła ją dla nowego faceta, a ojciec zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ma również starszego przyrodniego brata (ze strony ojca), Łukasza (27 l.) oraz młodsze przyrodnie rodzeństwo (ze strony matki) - siostrę Ingę (21 l.) i brata Antonio (18 l.).
Czym się zajmuje? Jest rozgrywającą w miejscowym, pierwszoligowym klubie.
Trudno nie zauważyć naszej skomplikowanej sytuacji rodzinnej, prawda? Nasze rodzinne drzewo genealogiczne wygląda niczym jedna gałąź sagi Forresterów ze słynnej amerykańskiej opery mydlanej. Do 2007 roku jednak nie miałam o tym zielonego pojęcia... Robiłam swoje - przeciwstawiałam się ojcu, chcąc być sobą, a nie działać według jego dokładnie zaplanowanego dla mnie planu na życie. Chciałam się uczyć polskiego - uczyłam się. Chciałam grać w siatkówkę - grałam, mimo zakazów ojca, zapalonego miłośnika futbolu i trenera piłkarskiego, który za wszelką cenę chciał mnie zapisać do żeńskiej sekcji piłki nożnej (całe szczęście, że Toni podziela jego pasję i aktualnie trenuje pod okiem ojca w juniorach Juventusu, dzięki czemu ojciec dał mi trochę oddechu i całą swoją uwagę przeniósł na mojego brata). Ale co ja mogłam poradzić na to, że moje serce wybrało siatkówkę? I nawet mój dość niski wzrost niczemu nie przeszkadzał, bo wszystko nadrabiałam charakterem, który jest dość wybuchową mieszanką Włocha i Polki...
W 2007 roku jednak wszystko się zmieniło. Po ciężkiej kontuzji nikt już nie chciał u siebie niskiej przyjmującej, wszystkie dotychczasowe lukratywne propozycje stały się nieaktualne. Nikt nie chciał mi pomóc, zostawiono mnie na pastwę losu i gdyby nie znajomości ojca, mogłabym do końca życia mieć niesprawną nogę... Siatkówka właśnie wtedy boleśnie kopnęła mnie w tyłek i pokazała swoją drugą, tą złą stronę. I jakby tego było mało, to jeszcze chłopak, w którym byłam zakochana, okazał się być totalnym frajerem, a rodzina zakłamaną ułudą. Nie mogłam już dłużej patrzeć na ich twarze, które przez tyle lat ukrywały przede mną i Tonim istnienie byłego męża matki oraz jej córki. Chciałam zapomnieć o wszystkich złych doświadczeniach, które spotkały mnie w tym samym momencie mojego życia. Jak się wali to na całej linii - to zdanie idealnie odzwierciedlało moją tamtejszą sytuację. I właśnie dlatego spakowałam się i dziękując samej sobie, że przykładałam się do nauki polskiego, wyruszyłam do ojczyzny w poszukiwaniu mojej przyrodniej siostry i... nowego życia.
I je odnalazłam, choć nie było łatwo. Wszystko zmieniło się, gdy poznałam ich - moich przyjaciół.
Pierwszy z nich - Franek Sawicki, nasz gitarzysta, ale przede wszystkim zapalony kibic piłkarski, który mimo całej mojej niechęci do futbolu, potrafi mnie (wraz z Tomkiem) wyciągnąć na mecz bez jakiegokolwiek przymusu, a nawet wkręcić w wspieranie miejscowego klubu, Lecha Poznań. Jest równie uparty jak ja, co - niestety - odziedziczył po nim jego trzyletni syn, nawiasem mówiąc mój chrześniak, Artur, którego największym marzeniem zdaje się być, abym stała się jego mamą, a nie ciotką. Mały cwaniak jednak niczego nie wskóra, bo mnie niańczenie Franka kompletnie nie jara. On wciąż pozostaje dużym dzieckiem, mimo że ma już na karku dwadzieścia trzy lata... i syna.
Drugi z nich to Tomek Malinowski (22 l.), nasz basista i kompletny wariat, z którym nie sposób się nudzić. Bad boy, którym jarają się wszystkie fanki naszego zespołu (ku ich rozczarowaniu, nie jest nimi zainteresowany) i z którym wszyscy łączą mnie w parę. Bezskutecznie. Bo może i oboje mamy naturę buntowniczą, ale razem byśmy chyba wszystko roznieśli w pył. Lepiej więc dla świata, abyśmy żyli osobno - tak jak do tego pory.
Dlatego dobrze, że mamy Roberta Kowalczyka (23 l.), naszego perkusistę, który łagodzi porywcze charaktery reszty zespołu jak mało kto. Jako jedyny z naszej paczki jest rozsądny i dojrzały. Może to sprawka Anity, jego narzeczonej (i naszej menadżerki w jednym)? Nie wiadomo, ale naprawdę dobrze go mieć.
Poznałam ich krótko po moich przyjeździe do Poznania. Na karaoke, na które wyciągnęła mnie Kostka, abyśmy się lepiej poznały. Ten dzień - dwudziesty trzeci czerwca - zmienił moje życie. To właśnie tam od kilku tygodni chłopaki bezskutecznie szukali wokalistki i to właśnie ja nią zostałam, mimo że do tamtego momentu uważałam, że nie umiem śpiewać. Razem założyliśmy Ratafię, która stała się dla mnie lekiem na wszystkie moje życiowe niepowodzenia. A co to takiego? Wikipedia
mówi, że to słodka nalewka owocowa. Tylko tyle. Dla nas jest to jednak
coś więcej. Nawet coś więcej niż nazwa naszego zespołu. To coś, co nas
łączy. Po wsze czasy. A dlaczego właśnie tak? Bo gdy wpadliśmy na pomysł wspólnego grania, pierwszym punktem naszego spotkania było wymyślenie nazwy. Coś krótkiego i chwytliwego, co łatwo zapamiętać. I gdy tak nad tym główkowaliśmy, siedząc na zapleczu naszego ulubionego
klubu (należącego do wuja Tomka, gdzie później stawialiśmy nasze pierwsze kroki), ciotka podstawiła nam pod nos Ratafię domowej roboty, tak na spróbowanie. I jak się później okazało, ten trunek idealnie odzwierciedlał naszą
zwariowaną czwórkę, w której podobno to ja jestem tą słodką. Ja odnoszę jednak zupełnie inne wrażenie - jestem raczej tym
spirytusem, którym zalewa się owoce przesypane cukrem. Bo zbyt słodko w
życiu być nie może, o czym przekonałam się nie raz ani nie dwa...
Dzięki jednak tej wspaniałej grupie przyjaciół nie zeszłam na przysłowiowe psy. To kumple o mnie dbali, gdy robiłam totalne głupoty, których nawet oni nie pochwalali. Ale byli ze mną mimo wszystko. I wspierali mnie, gdy się opamiętałam. Gdy się zakochałam. I gdy się znowu sparzyłam. Gdyby nie Ratafia, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem. Dlatego właśnie postanowiłam się totalnie poświęcić naszemu projektowi, zwłaszcza, że w odróżnieniu od chłopaków, oprócz tego nie miałam żadnego innego pomysłu na życie...
Nadszedł jednak rok 2010, który zmienił wszystko. Po raz kolejny moje życie wywróciło się do góry nogami. Jedno rozstanie, jedno załamanie, jedna próba podniesienia na duchu, jedno przypadkowe spotkanie, jeden telefon, jedna rozmowa, jedno zlecenie, jeden człowiek i...
Wszystkie nasze plany, odnośnie zespołu, szlag jasny trafił, bo spotkałam ich. Siatkarską reprezentację Polski. I dzięki nim przeżyłam największą przygodę mojego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz